sobota, 2 listopada 2013

Dzień dobry, leci z nami kapitan James. O dniu, który trwał czterdzieści godzin

Mój pierwszy dzień w Londynie okazał się jednocześnie najdłuższym dniem w moim życiu. Obudziłam się we wtorek 17 września o godzinie dziesiątej i usnęłam o pierwszej w nocy w czwartek. W tym czasie zdążyłam spotkać się z trójką znajomych (z każdym osobno), spakować się, trzy razy sprawdzić czy na pewno wzięłam wszystko, wylecieć z Polski, dotrzeć do Londynu, zrobić sobie trzygodzinny spacer w okolicach Liverpool Street, zjechać Londyn z bagażami z północy na południe, później z południa na północny wschód i z powrotem oraz znaleźć mieszkanie w dzielnicy, w której mam uczelnię. I przy tym wszystkim nie zmrużyłam oka ani na chwilę. Adrenaliny wystarczyło mi na czterdzieści godzin i ani chwili dłużej - o pierwszej w nocy w czwartek miałam wrażenie, że jeśli będę na nogach choć minutę dłużej, to umrę.Tym samym ten czterdziestogodzinny dzień zafundował mi cały wachlarz wrażeń, od hektolitrów wylanych łez na pożegnanie na lotnisku po euforię podczas spaceru przez Liverpool Street.

Nienawidzę pożegnań z zasady, ale przypuszczalnie też to setki obejrzanych filmów każą mi dramatycznie reagować na sytuacje, w których trzeba się rozstać. Żegnając się z rodziną i przyjaciółką przed punktem odpraw, ryczałam tak bardzo że jeszcze trochę i groziłoby mi odwodnienie - zabawnie to kontrastowało z kolejką zaspanych i wymiętych pasażerów, w końcu była piąta rano. Przeszłam przez bramki właściwie w ostatniej chwili, szybko się pozbierałam, zanim trzeba było wejść do samolotu. Nie wiem po co, ale robię jeszcze zdjęcia telefonem na prawo i lewo. Uwieczniam ostatni wizerunek ojczyzny przed wyruszeniem na dziesięciomiesięczne zesłanie - wychodzi szaro, brzydko i zamazanie. Czyli w sumie tak jak jest. 

żegnam zatem!

Wycieczka pasażerów maszeruje do samolotu. Zastanawiam się chwilę czy to na pewno ten i czy byłabym zdolna pomylić samoloty (co nie byłoby aż tak nieprawdopodobne, udało mi się już w życiu pomylić pociąg, pojechać w przeciwnym kierunku i zorientować się po dwóch godzinach). Tak, to ten. Czyli jednak nie mam już szans wylądować np. w Hiszpanii i przebalować tam astronomicznie wysokiego stypendium ("stypendium").

Humor mi się natychmiast poprawia zaraz po wejściu do samolotu. Bagaż podręczny pomaga mi zainstalować w schowku bardzo grzeczny i sympatyczny Anglik... Oho, jeszcze nie zdążyłam na dobre wyjechać, a już się zaczyna! To znaczący detal, bo Anglikom będzie poświęcony osobny, kolejny post. Z głośnika słyszę, że leci z nami dzisiaj kapitan James. James! Jest dobrze! Wyłączam jeszcze tylko szybko telefon, żeby nie zepsuć samolotu (nigdy nie wiadomo...) i wbijam się w siedzenie przy oknie, żeby móc natrzaskać serię kiczowatych zdjęć nieba podczas lotu (oszczędzę Wam tego i ich tu nie wrzucę). Zaczynam już czuć zew nadchodzącej przygody aż... jakiś trzylatek zaczyna krzyczeć trzy rzędy przede mną. Jest wytrwały, bo wrzeszczy, z krótkimi przerwami, przez prawie cały lot. Ponad dwie godziny. Skąd w takiej małej osóbce tyle cholernej frustracji?! Pełny samolot i wszyscy mają przekichane przez jednego opętanego trzylatka. Dlaczego obsługa nie aplikuje takim dzieciom chusteczek nasączonych chloroformem...? Moje marzenia o zdrzemnięciu się szlag trafił, zapętlam Woodkida, jedną z moich ulubionych piosenek, zwijam się w kłębek na dużym inaczej fotelu i godzę się z tym, że nie uda mi się usnąć ani na moment. W końcu sen jest dla słabych.

Pod samym lotniskiem łapię autokar na Liverpool Street, gdzie spotkam się z koleżanką, która ma mnie przechować do czasu aż znajdę mieszkanie. Powoli mija doba odkąd ostatnio spałam, ale tym razem moje marzenia o drzemce pogrzebał kierowca - meloman. Puszcza całej wycieczce AC/DC i Boże, co za ironia, ale wjeżdżam do Londynu w akompaniamencie Highway to hell. Muzyka, brak snu i kołysanie autokaru robią swoje, mam poczucie narastającego surrealizmu i zastanawiam się czy moja emigracja może zacząć się jeszcze dziwniej, gdy dochodzi mnie zapach lakieru do paznokci. Lakieru. Do paznokci. Dziewczyna siedząca obok mnie właśnie zaczyna robić pediciure. Podziwiam jej precyzję, widać że ma już wprawę w malowaniu paznokci w autokarach, z tak pewną ręką mogłaby nawet przeprowadzać zabiegi chirurgiczne. Kierowca puszcza Spice Girls (naprawdę, naprawdę!), moja sąsiadka robi sobie teraz pełny makijaż, a ja postanawiam chrzanić sen. To się zaczyna robić zbyt ciekawe. Jeszcze raz, sen jest dla słabych.


a więc witam! narzuciłam sobie dyscyplinę dokumentalisty, zdjęcie robię zaraz po wyjściu z autokaru



Ląduję na Liverpool Street, zanoszę bagaże (tak naprawdę zanoszą mi je dwaj angielscy biznesmeni w skandalicznie eleganckich garniturach - będzie post o tych Anglikach, obiecuję!) na zaplecze restauracji, w której pracuje koleżanka i zamiast czekać aż skończy zmianę i pojedziemy razem do jej mieszkania, postanawiam się wybrać na trzygodzinny spacer po okolicy. I tak, to jest ten moment, w którym dociera do mnie, że jestem w Londynie (LONDON BABY!), naprawdę to zrobiłam! Głowa mi niemal eksploduje z nadmiaru wrażeń, nie mogę się napatrzeć na piękne szklane budynki, lśniące czarne taksówki, czerwone autobusy oraz ludzi na ulicy. Dzwonię do kilkorga przyjaciół i każdy telefon zaczynam od "Halo? dzwonię z raju!". Kupuję w najbliższym kiosku aktualne EMPIRE (udaje mi się dotrwać jedyny egzemplarz z Lokim na okładce), które staje się pretekstem do krótkiej rozmowy z obsługującym mnie Hindusem - od magazynu filmowego udaje nam się szybko przejść do Bollywoodu i koszuli Shakruhk Khana powiewającej na sztucznym wietrze w Dard-e-disco.  Zamawiam herbatę w McDonaldzie i - bach, pierwsza różnica kulturowa! - dostaję ją z mlekiem. Na zewnątrz zaczyna lekko padać i nawet pierwszy, londyński deszcz mnie ucieszył. Zapomniałam o zmęczeniu, napędzają mnie endorfiny i mam wrażenie, że jeszcze chwila, a Liverpool Street zacznie dla mnie śpiewać i tańczyć dokładnie tak:



Tego pierwszego dnia dopisuje mi szczęście emigranta. Na dwa tygodnie przed wyjazdem odpowiadałam na ogłoszenia na Gumtree, na wysłanych kilkadziesiąt zgłoszeń odpisano mi może trzy lub cztery razy. Tutaj ledwie wchodzę  z koleżanką do mieszkania, siadam w fotelu, odpisuję na ogłoszenie oferujące fajny pokój bardzo blisko uczelni i chwilę później dostaję smsa, że mogę obejrzeć mieszkanie jeszcze dzisiaj. Dochodzi godzina 18, dzielnica jest na końcu miasta (ponad godzina drogi w jedną stronę), czasoprzestrzeń powoli robi mi się płynna ze zmęczenia, ale dobry pokój to zbyt ważna sprawa, żeby ją odpuścić. Podejmujemy z koleżanką szybką decyzję, jedziemy. Sen jest dla słabych. 

pierwsza wycieczka metrem, przerwa między przystankami

Kilka godzin później wracamy z drugiego końca Londynu i już wiem, że mam zaklepany pokój blisko uczelni, który czeka na mnie od jutra, gdy tylko się wyśpię. 
Czterdzieści godzin na nogach. Nie było tak źle.

poniedziałek, 21 października 2013

Lepiej późno niż później

Lepiej późno niż później (albo nawet wcale). Kilka dni temu stuknął miesiąc od czasu mojego wyjazdu z Polski. Wielu z Was obiecywałam, że będę pisać bloga od samego początku mojego pobytu w Londynie i naprawdę taki miałam zamiar, ale pierwsze trzy tygodnie były... cóż, ciężkie.  W ciągu tego czasu zdążyłam się solidnie rozchorować, zagrozić pozwem sądowym firmie kurierskiej a następnie wziąć zakładnika, by odebrać od niej paczkę, później dwa razy zrobić sobie wycieczkę na ostry dyżur, szukać na gwałt nowego mieszkania i wreszcie spróbować się pozbyć afgańskiego stalkera, który przez dwa tygodnie od przyjazdu składał się moje całe życie towarzyskie. Więc nie, nie miałam czasu ani głowy do tego, by pisać. Do tych trzech tygodni będę jeszcze wracać, nadrabiając zaległości w relacji na blogu.
Wyleciałam z Polski 18 września. Przed wyjazdem słyszałam od różnych ludzi "chociaż odrobinę za nami tęsknij", "tylko nie wyjdź za mąż za Anglika", "spodoba Ci się, zostaniesz i pewnie już nie wrócisz...", "tylko tam nie przytyj" (kochana mamo, jeśli to czytasz, to przesyłam buziaczki znad bezwstydnie słodkiego eklerka) oraz "jesteś odważna, że wyjeżdżasz aż na dziesięć miesięcy". To ostatnie słyszałam kilka razy i słyszę je nawet tutaj.Tymczasem nie, to nie jest tak, że jestem odważna. Ja po prostu nie bardzo wiem co robię. Wbiłam sobie do tej upartej głowy, że znajdę sposób by uciec z tego kraju choćby na kilka miesięcy. MUSZĘ wyjechać i już. Przerobiłam kilka opcji i w końcu padło na Londyn. Więc tak, zamiast realizować już Plan (Długoterminowy na Życie), na ćwierćwiecze strzeliła mi do głowy emigracja i to pod erasmusowym szyldem. Taki emocjonalny odpowiednik bycia jednorożcem i hasania po tęczy*, zamiast no nie wiem... zostać i realizować Plan. Jakikolwiek.


Postaram się by moim relacjom z Londynu przyświecało motto Tuwima. Może nie zostanę nieboszczykiem, bo nie mogłabym wtedy pisać (a tym bardziej mieć czytelniczego powodzenia), ale ze znośną dozą perwersji postaram się żyć na krawędzi i zdawać z niej relację (przynajmniej ze wstępu dowiedzieliście się, że całkiem mi to wychodzi). Cokolwiek ciekawego mnie tu spotka, na pewno tu trafi w formie notki. Jeśli nagle w Anglii odnajdę sens życia, to też dam znać. Choć jeśli już, to raczej będzie to sens życia według Monty Pythona.


*metafora wszystkiego co tylko pasuje i się nawinie, zapożyczona od Piotrka Kwinty